Pytanie, które zadaje sobie każdy pretendent do tytułu Mistrza Kierownicy: jaką szkołę wybrać?
Ja też się nad tym zastanawiałam. I zapytałam o to moich przyjaciół i rodzinę. Zdecydowana większość zaufanych ludzi, którzy mi odpowiedzieli, poleciła Szkołę, którą na potrzeby tego bloga nazwiemy Szkołą A. Było też parę innych odpowiedzi, a także rekomendacje absolutnie niepolecające, ale dotyczyły już innych OSK-ów. Ostatecznie wybór padł na Szkołę A, bo polecali ją moi najbardziej zaufani kumple, a poza tym... Chyba spodobała mi się strona internetowa.
Bądź co bądź - zapisałam się dopiero prawie miesiąc po przeprowadzeniu tej mini-sondy, a zaczęłam po kolejnych kilku tygodniach i to rzutem na taśmę, bo ostatnich formalności dokonałam dzień przed rozpoczęciem teorii.
Przewodnik ten jest krótki, ponieważ:
- jak widać w powyższym wywodzie oparłam się wyłącznie na rekomendacjach i estetyce strony internetowej;
- zrobiłam to nieco gorączkowo i niefrasobliwie, czego na podstawie powyższego wywnioskować się nie da, ale tak było;
- nie opisuje tego wszystkiego, co zrobiłam później, a było ważne.
Więc jeśli chcecie wybrać dobrą szkołę, zróbcie tak:
- przeczytajcie sobie opinie o tej szkole. W internecie jest tego sporo, zwłaszcza, jeśli właściciel szkoły dba o to, by jego uczniowie tą opinię wystawili. No chyba, że nie ma się czym chwalić - to wtedy nie ma opinii. Albo opinie są złe. Albo szkoła już nie istnieje, bo to też się zdarza;
- pogadajcie z kimś, kto w tej szkole się uczył. Kto zna instruktorów i może co-nieco o nich opowiedzieć. Kto jest dumnym "absolwentem" takiej szkoły lub też był w niej, ale z jakiegoś powodu zrezygnował;
- poczytajcie rankingi WORD w waszym mieście. Te aktualne, a nie sprzed kilku lat ;)
Ja z własnej perspektywy powiem Wam, że opinie o swojej Szkole A przeczytałam dopiero, będąc w trakcie przechodzenia przez część praktyczną kursu. Była to ciekawa, pouczająca i miejscami nawet zabawna lektura. Ta dobra opinia, która wynikała z wpisów - była prawdziwa (i jednocześnie motywująca w pozytywnym i negatywnym sensie, ale o tym trochę później...). Przyjaciele również okazują się kopalnią wiedzy, która chętnie się przed nami otworzy. A WORD-owskie rankingi? Mówią same za siebie (przynajmniej ja tak uważam).
W każdym razie, pomimo tego, że wyboru dokonałam na podstawie przyjacielsko-estetycznych pobudek: nie żałuję. To był dobry wybór, co będę zawsze i wszędzie powtarzać. Mimo tego, że bywało ciężko i mimo tego, że nie było mnie tam już jakiś czas... Ale o tym też będzie nieco później...
Dramat na drodze
czyli wynurzenia kandydatki na kierowcę...
środa, 4 stycznia 2017
wtorek, 3 stycznia 2017
Noworoczne postanowienia
Nowy Rok.
Noworoczne postanowienia.
Wiecie co? Mam to gdzieś... Moje ubiegłoroczne noworoczne postanowienie (będące jednocześnie rozpaczliwym postanowieniem pasażera autobusu) nie zostało do tej pory spełnione, więc uważam, że stawianie sobie nowych, wielkich celów jest bezsensowne. Przynajmniej dopóki, dopóty nie uda mi się zdać tego cholernego prawka, jak to sobie założyłam w roku ubiegłym...
Może już się domyślacie, że mam kryzys. Częste ostatnio zjawisko, zwłaszcza w kontekście moich rozważań dotyczących prowadzenia pojazdów. Częste szczególnie wtedy, kiedy jestem po rozmowach z ludźmi, którzy mają już prawo jazdy (nie ważne za którym razem zdali, ważne że zdali). I Ci oto ludzie, pocieszają mnie, że przecież w końcu się uda. Że nie mogę się poddawać. Że już tyle zrobiłam, więc czemu miałabym rezygnować akurat teraz?
A kto powiedział, że rezygnuję?
Właściwie jest tak, że za każdym razem, kiedy nie udaje mi się zdać - mam ochotę to zrobić. Zrezygnować. Wściekam się i płaczę. Zarzekam się, że już nie pojawię się w WORDzie i nie wydam kolejnych stu czterdziestu złotych na najdroższy zakręt świata.
Ale po kilku dniach mi przechodzi i zgłaszam się znowu. Bo nuż się uda... Bo wezmę kilka dodatkowych lekcji i w końcu nauczę się tych wszystkich zmor, których nadal nie potrafię ogarnąć albo ogarniam je bardzo powoli. I nawet te lekcje mi coś dają, mimo że nie widać tego od razu... Ale właściwie tylko ja widzę te subtelne różnice i progresy, bo chyba tylko jeden mój instruktor może powiedzieć coś więcej na temat moich postępów. Ale nie widziałam go już od jakiegoś czasu, więc na razie nie ma o czym mówić...
Wracam jednak do tematu opisywania moich dramatycznych historii z dróg. Będzie merytorycznie, czyli o technice jazdy i o kulturze na drodze, i nawet może nieco o tych wszystkich ważnych rzeczach, które sprawiają, że samochód jedzie. Ale będzie też dużo o podejściu do kursu i egzaminów, o emocjach i psychologicznym aspekcie prawa jazdy. W końcu jest to blog pisany przez kobietę!
Nie będzie za to chronologicznie, tak jak sobie to kilka dni temu założyłam... Wiecie: chciałam pisać o tym, jak to było przy zapisywaniu się, potem jak było na teorii, jak było na praktyce, jak było na jazdach dodatkowych i wreszcie jak było na wszystkich moich podejściach do egzaminu... Tyle, że chyba nie da się pisać o przeszłości, pomijając jednocześnie teraźniejszość. Nie w moim wypadku. Więc chronologia będzie trochę zmieszana, ale postaram się pisać z sensem i logicznie. A jeśli coś byłoby nielogiczne, to napiszcie o tym w komentarzu.
Czyli, jak to mawiają na kursie: ruszamy!
Noworoczne postanowienia.
Wiecie co? Mam to gdzieś... Moje ubiegłoroczne noworoczne postanowienie (będące jednocześnie rozpaczliwym postanowieniem pasażera autobusu) nie zostało do tej pory spełnione, więc uważam, że stawianie sobie nowych, wielkich celów jest bezsensowne. Przynajmniej dopóki, dopóty nie uda mi się zdać tego cholernego prawka, jak to sobie założyłam w roku ubiegłym...
Może już się domyślacie, że mam kryzys. Częste ostatnio zjawisko, zwłaszcza w kontekście moich rozważań dotyczących prowadzenia pojazdów. Częste szczególnie wtedy, kiedy jestem po rozmowach z ludźmi, którzy mają już prawo jazdy (nie ważne za którym razem zdali, ważne że zdali). I Ci oto ludzie, pocieszają mnie, że przecież w końcu się uda. Że nie mogę się poddawać. Że już tyle zrobiłam, więc czemu miałabym rezygnować akurat teraz?
A kto powiedział, że rezygnuję?
Właściwie jest tak, że za każdym razem, kiedy nie udaje mi się zdać - mam ochotę to zrobić. Zrezygnować. Wściekam się i płaczę. Zarzekam się, że już nie pojawię się w WORDzie i nie wydam kolejnych stu czterdziestu złotych na najdroższy zakręt świata.
Ale po kilku dniach mi przechodzi i zgłaszam się znowu. Bo nuż się uda... Bo wezmę kilka dodatkowych lekcji i w końcu nauczę się tych wszystkich zmor, których nadal nie potrafię ogarnąć albo ogarniam je bardzo powoli. I nawet te lekcje mi coś dają, mimo że nie widać tego od razu... Ale właściwie tylko ja widzę te subtelne różnice i progresy, bo chyba tylko jeden mój instruktor może powiedzieć coś więcej na temat moich postępów. Ale nie widziałam go już od jakiegoś czasu, więc na razie nie ma o czym mówić...
Wracam jednak do tematu opisywania moich dramatycznych historii z dróg. Będzie merytorycznie, czyli o technice jazdy i o kulturze na drodze, i nawet może nieco o tych wszystkich ważnych rzeczach, które sprawiają, że samochód jedzie. Ale będzie też dużo o podejściu do kursu i egzaminów, o emocjach i psychologicznym aspekcie prawa jazdy. W końcu jest to blog pisany przez kobietę!
Nie będzie za to chronologicznie, tak jak sobie to kilka dni temu założyłam... Wiecie: chciałam pisać o tym, jak to było przy zapisywaniu się, potem jak było na teorii, jak było na praktyce, jak było na jazdach dodatkowych i wreszcie jak było na wszystkich moich podejściach do egzaminu... Tyle, że chyba nie da się pisać o przeszłości, pomijając jednocześnie teraźniejszość. Nie w moim wypadku. Więc chronologia będzie trochę zmieszana, ale postaram się pisać z sensem i logicznie. A jeśli coś byłoby nielogiczne, to napiszcie o tym w komentarzu.
Czyli, jak to mawiają na kursie: ruszamy!
piątek, 30 grudnia 2016
Przedstawienie czas zacząć!
Koniec roku już za pasem, a mnie wzięło na pisanie... I to na dodatek o jednej z moich największych życiowych traum, na jakie w ogóle się zgodziłam. Mało tego! Sama sobie tego życzyłam, sama miałam taki kaprys, nikt mnie
nie zmuszał i w zasadzie wydawało mi się, że była to dojrzała,
odpowiedzialna decyzja 28-latki...
Cóż - zestawienie kaprysu i odpowiedzialnej decyzji stwarza zaprzeczenie, bo jedno wyklucza drugie, ale do rzeczy...
Żeby nie było, że będzie tylko negatywnie, to muszę Wam powiedzieć, że to, o czym będę pisać, to również wielkie wyzwanie i świetna, choć trudna przygoda... Opowiem Wam wszystko po kolei.
Rok temu, w wieku 28 lat powzięłam decyzję o zrobieniu prawa jazdy. Można powiedzieć: nareszcie. Można zapytać: ale czemu tak późno? Można stwierdzić: Ty już naprawdę nie masz co robić, tylko prawa jazdy Ci się zachciało... Źle Ci było w autobusach?
No właśnie... Muszę powiedzieć, że cały ten szalony pomysł narodził się w chwili, kiedy było mi źle w autobusie. To był zimny, ponury i deszczowy dzień, zdaje się, że przemokły mi wtedy też buty... I wchodząc do zatłoczonego autobusu musiałam przeciskać się między zaspanymi nastolatkami, którzy nawet nie wpadli na to, by przesunąć się w głąb pojazdu. I w jakiejś szalonej pozie musiałam się powyginać, żeby mieć się czego uchwycić. I w tej rozpaczy stwierdziłam, że chyba wolałabym mieć swój samochód, by wygodnie i szybko docierać wszędzie tam, gdzie sobie tylko zamarzę...
I tak to się właśnie zaczęło...
Może - jeśli mi nie przejdzie - przedstawię Wam tą historię po kolei i do końca. Może wytrwam w pisaniu i może pisanie pomoże mi wytrwać w moim postanowieniu zrobienia tego prawa jazdy...
Nazwałam tego bloga "Dramat na drodze", bo tytuł wydawał mi się adekwatny do stanu, jaki najczęściej towarzyszy mi za kółkiem. Zresztą samo słowo "drama" z greki oznacza akcję, działanie - co też się w sumie zgadza, bo jazda to dla mnie nieustanna akcja.
I ten blog będzie o akcjach i reakcjach. So... Let's start the show!
Cóż - zestawienie kaprysu i odpowiedzialnej decyzji stwarza zaprzeczenie, bo jedno wyklucza drugie, ale do rzeczy...
Żeby nie było, że będzie tylko negatywnie, to muszę Wam powiedzieć, że to, o czym będę pisać, to również wielkie wyzwanie i świetna, choć trudna przygoda... Opowiem Wam wszystko po kolei.
Rok temu, w wieku 28 lat powzięłam decyzję o zrobieniu prawa jazdy. Można powiedzieć: nareszcie. Można zapytać: ale czemu tak późno? Można stwierdzić: Ty już naprawdę nie masz co robić, tylko prawa jazdy Ci się zachciało... Źle Ci było w autobusach?
No właśnie... Muszę powiedzieć, że cały ten szalony pomysł narodził się w chwili, kiedy było mi źle w autobusie. To był zimny, ponury i deszczowy dzień, zdaje się, że przemokły mi wtedy też buty... I wchodząc do zatłoczonego autobusu musiałam przeciskać się między zaspanymi nastolatkami, którzy nawet nie wpadli na to, by przesunąć się w głąb pojazdu. I w jakiejś szalonej pozie musiałam się powyginać, żeby mieć się czego uchwycić. I w tej rozpaczy stwierdziłam, że chyba wolałabym mieć swój samochód, by wygodnie i szybko docierać wszędzie tam, gdzie sobie tylko zamarzę...
I tak to się właśnie zaczęło...
Może - jeśli mi nie przejdzie - przedstawię Wam tą historię po kolei i do końca. Może wytrwam w pisaniu i może pisanie pomoże mi wytrwać w moim postanowieniu zrobienia tego prawa jazdy...
Nazwałam tego bloga "Dramat na drodze", bo tytuł wydawał mi się adekwatny do stanu, jaki najczęściej towarzyszy mi za kółkiem. Zresztą samo słowo "drama" z greki oznacza akcję, działanie - co też się w sumie zgadza, bo jazda to dla mnie nieustanna akcja.
I ten blog będzie o akcjach i reakcjach. So... Let's start the show!
Subskrybuj:
Posty (Atom)